sobota, 26 grudnia 2009

Warszafski Deszcz - Powrócifszy (2009)

Warszafski Deszcz - Powrócifszy

/bracie - tyle się stało w międzyczasie/w międzyczasie nie da się ominąć międzyczasu/

Przypominam sobie swoje lata podstawówki. Nie dużo o tych czasach mogę powiedzieć, ale pamiętam ze swojego życia kilka faktów, głównie muzycznych.
Miałem pare płyt i kaset (sic!) różnych rapowych wykonawców. Słuchałem ich bardzo dużo, uwielbiałem ich muzykę, a teksty znałem na pamięć. Między innymi "3;44" Kalibra 44, "The Marshall Mathers" Eminema, "IV" Cyperss Hill, różne składanki z pisma "Klan" z rapem z ówczesnego podziemia (oldschool - 1998/1999 :D). Był też wśród mojej ubogiej kolekcji album nietuzinkowy, szczery i luźny - "Nastukafszy". Na kasecie! "A-a-a-a-aluminium szeleści!".
Czas szybko leci.
Nim się obejrzałem - minęła dekada. Znowu oblał mnie deszcz. Warszafski.

Tede - postać bardzo kontrowersyjna (szczególnie ostatnio). Prawdziwy "brzydki, zły i szczery" polskiego rapu. Umówmy się - O.S.T.R. tak zażartych anty-fanów jak Tedunio nigdy nie miał. Chłopak z ławki, który według mnie do swojej pozycji i ilości "hajsu" doszedł tylko i wyłącznie swoją ciężką pracą i należy mu się szacunek za wkład do kultury hip-hopowej. Wszystkim "prawilniakom" piszącym w internecie złe rzeczy o nim radzę przypomnieć sobie czy przypadkiem na którymś z melanży pijani nie śpiewali "DRINA GONI KOLEJNY DRIN".
Nie mniej zrobił Numer Raz - może nie w materii tworzenia, ale promocji dobrej muzyki, pomocy młodym i zdolnym. Wielkie Joł dla wielkich osób.
Kiedyś w składzie WFD był też Dj Jan Mario, ale na "Powrócifszy" jest tylko "dwóch kolesi z tej ławki". Więc "nie mówmy o trzecim" - podobno "szkoda gadki".

Dowiedziałem się o tym, że Warszafski Deszcz znów będzie padac na koncercie na AWFie, gdzie miałem przyjemność zobaczyć Numera Raz na jednej scenie np. W.E.N.Ą. i Djem Medykiem. Przyjąłem to podekscytowany, ale z rezerwą. Zapowiadane powroty klasyków z przeszłości kończą się zwykle słabą muzyką. Szczególnie po takim czasie - 10 lat to kawał historii. Dużo się zmienia, zmieniają się realia, zmienia się scena. Zmienia się tryb życia twórców i efekt ich pracy często jest nieszczerym powrotem do swoich "złotych czasów", albo nowym i nietrafionym obliczem. Całe szczęście przez ten okres chłopaki się nie obijali i działali prężnie dla dobra kultury, którą pokochali jako młodzież.

Trzecia płyta w końcu wyszła, a medialny szum pojawił się dopiero po wydaniu. Wielki szacunek za to, że Tede i Numer nie poprzedzali "Powrócifszy" tracklistą, teledyskami na Vivie i MTV, zajawkami na youtube, czy promomixami. Jak widać Warszawa (i nie tylko) pamiętała przez dziesięć lat o tej kultowej formacji i album znalazł nabywców bez nadmiernej, niepotrzebnej i przepompowanej reklamy.

Ja też pamiętałem i gdy tylko dowiedziałem się o premierze - wziąłem się za słuchanie.

"Powrócifszy" zaczyna się rozmową telefoniczną, z deszczem w tle. Numer Raz proponuje Tedemu kebab, bo akurat jest w budce serwującej ulubione przysmaki szwędających się nocami po Warszawie. W tle, oczywiście, deszcz. Dobrze wiedzieć, że chłopaki nadal lubią "bumszakalaka". To znaczy, że mimo tego, że "W Międzyczasie" dużo się zmieniło reaktywacja Warszafskiego Deszczu wygrzebała z ich środka tych samych gości z okładki "Nastukafszy". To zapowiada dobry album.

I taki jest.

Bity są bardzo świeże, ale w duchu oldschoolowych produkcji. Dużo sampli żywych instrumentów. Flet w "Dekadzie", świetne dęciaki w "Robi Się Przester", a nawet przesterowana gitara elektryczna w "Więcej Ruchów".
Bitami zajęli się znani, poważani producenci. Między innymi O.S.T.R. w moim ulubionym utworze z ponadczasowym przesłaniem "Weź To Kurwa Pogłośnij", oraz Kixnare (np. "Tak się robi hip-hop"). Poza nimi za "Powrócifszy" od strony muzycznej odpowiedzialni są: Dj Steez (nie, nie Kanye West), Erio (świetny bit do "W Międzyczasie"), Matheo, Luxon no i oczywiście Sir Michu. W pewnych kręgach kultowy już "Już Od 99 Płynę" z genialnymi cutami Dja Maca. Poza nim skreczami na płycie zajął się Dj Abdool.
Moim ulubionym podkładem zdecydowanie jest bit O.S.T.R.. Z charakterystycznym, ciepłym trzaskiem winyla i piękną melodia skrzypiec! Swoją drogą Adaś poważnie zajął się remixem całej płyty. Kolekcjonerskie "Podostrzyfszy" wyszło całkiem niedawno - niestety tylko na winylu, w niedużym nakładzie, ale za duże pieniądze - ponad 200pln. Pozostaje nam, zainteresowanym czekać na reedycję na kompakcie, która myślę, że w końcu wyjdzie - Warszafski Deszcz w całości na bitach O.S.T.R.?! To mówi samo za siebie.

Teksty dotykają wielu różnych tematów. Mamy luźniejsze - o zajawkach i codzienności, poważniejsze - o przeszłości, o pracy, czy podsumowaniu swojej dziesięcioletniej obecności na polskiej scenie. Mówią o miłości do kultury hip-hopowej i swoich poglądach na jej temat w "Tak się robi Hip-Hop". O "Leniwych Dniach" nietypowych trzydziestolatków. O tym, że lubią wydrzec mordę ("Robi Się Przester") i o tym, że poza tym, że zmieniło się dużo wokół zmienili się sami ("Czas Nas Zmienił Chłopaki" z bardzo dobrym, gościnnym występem Metropolii).

/Więcej ruchów, a mniej pierdolenia/

Mamy bardzo trafne podsumowanie polskiego, narzekającego na wszystko, społeczeństwa w "Więcej Ruchów". Narzekasz na polski rap? "Mikrofon czeka, mikrofon mikrofon czeka". W końcu "jak nic nie zmieniasz, to nic się nie zmienia". Polecam.

Tedunio i Numer po "Nastukafszy" skupili się na swoich własnych drogach. Pierwszy zajął się (kontrowersyjną i szeroko krytykowaną) solową twórczością i rozkręcaniem wytwórni Wielkie Joł, która wydała między innymi bardzo znaną "Siłę Sióstr" Sistars. Drugi założył studio Lubię Wąchać Winyl oraz fundację "Spoko Dzieciak", ale wydał też dwa solowe albumy.

Skoro przez tyle czasu działali solo, to na płycie musiały znaleźć się solowe utwory. W obydwu gościnnie pojawia się wokalistka Seta.
Nie chcę oceniać, czy lepszy jest "Świat Zwariował w 33 lata", czy "Zawsze Spoko". Te kawałki mówią o dwóch zupełnie innych światach. Jednak solówka Tedego jest bardzo szczera i mówi o ważnych rzeczach. Jest spowiedzią człowieka przez niektórych znienawidzonego, który jednak potrafi trzeźwo spojrzeć na swoją karierę i to dlaczego tak się potoczyła. Każdemu anty-fanowi polecam ten utwór, bo dotyka nie tylko jego samego, ale wszystkich skaczących sobie do gardeł raperów.

Po tylu latach drogi tych dwóch raperów znowu się ze sobą połączyły. Tede mówi, że Warszafski Deszcz go zmienił na lepsze i to chyba prawda, bo to co ostatnio wyprawia przyprawia mnie o wielkie zdumienie. Ostatnie dokonania - solowy album "Notes 2" ("Pozytywizm"), diss na Peję ("Errata - pt.1, pt.2), czy wydany przed paroma dniami mixtape "A/H24N2" świadczą o tym, że nie wolno Tedego lekceważyć - potrafi robić rap z krwi i kości, rzucac mocne, przemyślane zwrotki. Już Onar się o tym przekonał, o Rychu nie wspominam. Tede Żyje tym i kocha to. A "stawiali katafalk".

Bardzo żałuję, że Numer Raz nie pokazał się z tak dobrej strony jak Tede, bo jest raperem z potencjałem, a kilka zwrotek z przeszłości bardzo lubię. Nie mówię, że jest gorszy - po prostu uważam, że Tede dał z siebie wszystko, a Numer potraktował płytę bardzo luźno. No, ale wiadomo - w końcu "TDF z mikrofonem, Numer Raz zawsze spoko"

Płyta jest szczera, ociekająca miłością do kultury, kawałem porządnego, klimatycznego rapu opartego na dobrych korzeniach. Okazuje się, że po tylu latach nadal można świetnie bawić się tą muzyką, mieć zajawkę i chociaż starzeć się fizycznie - płynąc jeszcze lepiej niż 10 lat temu.

9,1/10

the sir:


Jeremy Geddes - Freeway

wtorek, 22 grudnia 2009

Irepress - Sol Eye Sea I (2009)

Irepress - Sol Eye Sea I

/.../

Jak pewnie zauważyłeś drogi czytelniku, po każdej recenzji wrzucam "deser". Są to artworki różnych artystów, którzy powiązani są (w mniejszym, lub większym stopniu) z muzyką. Robią plakaty, okładki, zdjęcia itd.
Irepress znalazłem na jednym z posterów koncertowych, wykonanym przez jednego z tych artystów już jakiś czas temu, przed wydaniem "Sol Eye Sea I". Posłuchałem na myspace, ale zamieszczone tam utwory z pierwszego albumu, "Samus Octology" raczej nie zachęciły mnie do przesłuchania całej płyty.

Irepress tworzą bracia - Sheel i Shan Davé (odpowiednio perkusja, bass), Jarret Ring na instrumentach klawiszowych i syntezatorach, Jon "Dino" DiNapoli oraz Bret Silverberg na gitarach.

Pewnej nocy, przeszukując internet kolejny raz natknąłem się ich myspace. Okazało sie, że wydali nową płytę (OKŁADKA), a to co usłyszałem wprawiło mnie w osłupienie. Była to "Diaspora". Myślę, że dobrze trafiłem, ponieważ otwiera album, a po odsłuchu z myspace byłem przekonany, że po niego sięgnę.

Cały utwór utrzymany jest w dosyc wolnej konwencji. Wiele różnych motywów (trwa prawie 11 minut) płynnie z siebie wynikających. Chociaż wita nas bardzo ciężki, masywny riff, to jest to tylko wstęp do na prawdę pięknego, przestrzennego beatdownu. Bardzo podoba mi się to jak dopracowana jest sekcja rytmiczna - wszystko jest dokładnie przemyślane. Słuchając "Diaspory", pierwszego zwolnienia, zwróccie uwagę na to co gra perkusja. Na poczatku hi-hat, później tremolo na werblu, a następnie pięknie, przeźroczyście brzmiący crash wyrzuca nas w kosmos. Dalej też nie brak bardzo ciekawych rozwiązań. Melodia instrumentów smyczowych w środkowej części, dochodząca do niej czysta gitara i w końcu rozwinięcie, z gęstym rytmem na hi-hacie. To utwór z klasą. Co ważne, muzyka nie jest przeładowana - każdy motyw ma swój konkretny sens, gdy patrzymy przez pryzmat całej kompozycji.

Uważam, że "Sol Eye Sea I" to bardzo spójny materiał. Nie tylko poszczególne motywy utworów dosyc logicznie z siebie wynikają, ale one same również. "Rhintu" i "Barrageo" - Chociaż kocham partie wokalne w tym drugim to uważam, że obydwa utwory są całością i powinno się słuchac ich bezpośrednio po sobie.
Wokale - chociaż jest to muzyka głównie instrumentalna, pojawiają się na płycie kilka razy. Głównie w postaci krzyku tłumu mężczyzn, czy kobiecego śpiewu w "Cyette Phiur" - chyba moim ulubionym kawałku z drugiego albumu amerykanów.

Chwilą wytchnienia dla słuchacza jest kompozycja "Daniel Sen". Naprawdę piękny utwór na fortepianie z dodanym bardzo ładnym pogłosem, działający wręcz jak phaser. Na całej płycie jest ten charakterystyczny, lekko zniekształcający, pogłos. Nadaje on charakteru pieśni najdawniejszych cywilizacji z odległych zakątków wszechświata ( ;) ). Bardzo mi się podoba.

Irepress zaskakuje nie tylko połamanymi riffami, niebanalnymi melodiami i ciekawym brzmieniem. Dostajemy także, osadzony w klimatach drum'n'bassowych "Fletchie". Raczej nie słucham muzyki elektronicznej, ale ten utwór do mnie przemówił.

Pierwsza częśc "Billy", jeżeli chodzi o sekcje rytmiczną, jest jak najbardziej funkowa. Tak, tak, nie żartuję. Na płycie dosyc często przewijają się funkowe rytmy perkusjne i chłopaki z Bostonu właśnie tym mnie zainteresowali. Przestrzennie brzmiących zespołów z pogranicza hardcore/sludge/eksperymentów jest wiele. Mało tego - wiele bardzo dobrych, a Irepress się wyróżnia.

Jest też na tej płycie kilka rzeczy, które mi się nie podobają. Uważam, że gdyby np. zabrakło utworu "Adeluge", chociaż nie brakuje w nim bardzo fajnych motywów (np. wolnej, wręcz fusion części w środu, czy samego końca utworu z tymi dziwnymi sweepami na gitarach), czy zamykający utwór - mam wrażenie, że jest za długi o jakieś 5 minut, i jakby twórcy zredukowali "Entanglement" o kilka riffów materiał całościowo nie straciłby na swojej mocy, wręcz byłby bardziej konkretny. W tych dwóch utworach bardzo dobre momenty czasami znikają gąszczu motywów, które wg. mnie nie wnoszą wiele do kompozycji, ale to nic. Za genialne "Cyette Phiur", "Diasporę", czy "Daniel Sen" jestem im to w stanie wybaczyc i ustawic materiał na jednym z czołowych miejsc w podsumowaniu 2009 i z niecierpliwieniem czekac na drugą częśc "Sol Eye Sea" (o ile "I" w tytule płyty odnosi się do liczby. Szerze mówiąc nie wiem).

Irepress jest kapelą, która wyciągnęła z hardcore'u (w końcu są z Bostonu:) ) to co najbardziej przyswajalne dla przeciętnego słuchacza, nadała temu skomplikowaną formę kompozycji i przestrzenne brzmienie. To niesamowite w jaki sposób muzyka ewoluuje.
Niestety wiele nowych zespołów popsuło w moich oczach wizerunek muzyki hardcore. Kto by pomyślał, że taka buntownicza na wskroś, wywodząca z ruchów punkowych, muzyka stanie się obiektem zainteresowania speców od PR, fryzjerów i stylistów? Na pewno nie ja i jestem wręcz zniesmaczony tym co się stało.
Na szczęście Irepress jest daleki od tego nowoczesnego hardcorowego image'u. Mimo tego, że ich muzyka jest budowana często na "zwolnieniach", przywodzących budową na myśl te z muzyki hardcore'owej, nie jest skomercjalizowanym, "melodyjnym" graniem dla nastolatek, które już znudziły się Green Dayem, a death metal nadal jest dla nich za ciężki.

8,7/10

tradycyjnie:

Angryblue - King


PS.
mam nadzieję, że ktoś mnie czyta. Bardzo prosiłbym o profesjonalną opinię, taką jak dostałem w tym niefortunnym, pierwszym poscie;)

czwartek, 17 grudnia 2009

Ephel Duath - The Painter's Palette (2003)

Ephel Duath - The Painter's Palette

/streets have nothing more to ask/

Włochy - kraj słynący z gondoli, krzyczących, wąsatych facetów o ciemnej karnacji, skuterów, pizzy i braku poszanowania dla zasad ruchu drogowego. Jeżeli chodzi o muzykę, dla przeciętnego zjadacza chleba, naturalnym skojarzeniem jest zjawisko o wdzięcznej nazwie "italo disco".
Nie przypuszczałbym, że znajdę tak ciekawą, pełną emocji, ale mimo wszystko pasującą do stereotypowego, włoskiego temperamentu muzykę.

Ephel Duath powstało w 1998 roku z inicjatywy Davide Tiso, który jest jedynym stałym członkiem grupy. Przewinęło się przez nią wiele mniej znanych nazwisk, ale nie tylko. Na najnowszej płycie, "Through My Dog's Eyes" na perkusji zagrał Marco Minnemann, znany między innymi z Necrophagist, czy krótkiego epizodu w Kreatorze.

Czemu nie opisuję nowej płyty, tylko "The Painter's Palette", trzeci album grupy? Myślę, że twórczosc Ephel Duath ma do siebie to, że nie wchodzi w ucho za pierwszym, ani za drugim, ani nawet za trzecim razem. "Pain Necessary To Know", przedostatni album Włochów, zrozumiałem dopiero po 2 latach od wydania. Boję się, że dzisiaj napisałbym mało pozytywną recenzję "Through My Dog's Eyes", a za jakiś czas odszczekiwałbym (oj, bardzo adekwatne słowo) krzywdzącą ocenę.

Jakoś w 2005r. znalazłem wzmiankę o Ephel Duath na jakimś forum internetowym. Spojrzałem na okładkę, podpisaną "jazz/progressive/hardcore/black metal/avant-garde" i wiedziałem, że koniecznie muszę przesłuchać ten album. Uwielbiam muzykę, która wymyka się schematom, za cel stawia sobie eklektyzm i przekraczanie stylistycznych barier. Opis idealnie wpasowywał się w moje upodobania.

Przypominam sobie jak czułem się, gdy pierwszy raz usłyszałem "The Painter's Palette". Z jednej strony byłem trochę zniesmaczony, bo muzyka jest brudna, ciemna, momentami wręcz kakofoniczna i asłuchalna. Mimo wszystko również wyjątkowo intrygująca, tajemnicza, przemyślana, nagrana z nonszalanckim rozmachem i pewnością.
Pierwszym utworem, w którym zakochałem się bez pamięci był "Praha (Ancient Gold)". Jazzowa ballada ze schizofrenicznym i ciemnym przekazem, z przepiękną trąbką i genialnym brzmieniem gitary. Jest to instrumentalny i najlżejszy utwór na płycie. Wyobraźcie sobie czarno-biały film, w którym główny bohater tuła się w nocy bez celu po pustych uliczkach czeskiej Pragi i pogrążony w myślach co chwile odpala papierosa. Wielką sztuką jest samymi dźwiękami, bez przekazu wizualnego, przekazywanie takich skojarzeń - świadczy to o klasie Ephel Duath.

Im więcej słuchałem (a trzeba wiedzieć, że płyta uzależnia), tym więcej rzeczy mi się podobało, mimo tego, że z początku brzmi to po prostu jak uporządkowany rytmicznie hałas.
Trudno mi opisywać poszczególne fragmenty utworów, ale postaram się. Po którymś z kolei przesłuchaniu te "chore", atonalne melodie udaje się nawet zanucić. Mało tego - siedzą w głowie przez długie godziny i nie można się uwolnić. Początek "Ironical Communion" męczył mnie przez ładne pare miesięcy:). Solówka basowa w "Labirynthine" - mistrz świata. Również warto wspomnieć o basie na początku, czy akordach pod melodią gitary z delayem w "My Glassy Shelter". "The Other's Touch" to jeden z lżejszych utworów, z piękną melodią wokalną i jeszcze piękniejszą solówką trąbki idealnie zamykającą album.
Mam wrażenie, że czyste parte wokalne często są na granicy fałszu, ale to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - nadaje bardzo emocjonalnego charakteru.

"The Painter's Palette" ociera się o bardzo zróżnicowane "odcienie", ale zaryzykuję stwierdzenie, że otwierający płytę "The Passage" jest kwintesencją stylu na niej zawartego. Już sam początek - czysta gitara, a później wejście kakofonicznej symfonii na 9/8, z grającą wysoko trąbką przygotowuje słuchacza na to, że ma do czynienia z czymś ciekawym i wartym uwagi. UWAGI.

Bardzo podoba mi się co producent, Paso, zrobił z perkusją. Jest wiele momentów gdzie jest przesterowana, odwrócona w czasie - nie wiem jak wpadł na taki pomysł, ale brzmi co najmniej genialnie i idealnie wpasowuje się w ogólny klimat płyty. Perkusista, Davide Piovesan - nie mam zamiaru wskazywać najlepszych fragmentów ponieważ w każdym utworze jest przynajmniej 5 rytmów i drugie tyle przejść i smaczków, które są warte odnotowania.

Na koniec już powiem, że intrygującym zabiegiem jest koncept zawarty na płycie. Każdy z utworów, obok właściwego tytułu, ma dodany swój konkretny kolor z opisującym go przymiotnikiem i słuchając np. "The Unpoetic Circle" rzeczywiście mam przed oczami butelkową zieleń. Niesamowite.

Przyszła zima. Po świętach kilka wolnych wieczorów. Poświećcie jeden na posłuchanie tej płyty z uwagą. Gwarantuję, że patrząc przez okno na oświetlony światłem latarni brudny śnieg zrozumiecie o co chodziło Włochom i po "The Other's Touch", znów poleci "The Passage".

9,2/10

d do e do s do e do r

Brooks Salzwedel - Los Angeles Electric Isle

wtorek, 15 grudnia 2009

Exivious - Exivious (2009)

Exivious - Exivious

/.../

Wyobraźcie sobie, że Allan Holdsworth nagrywa płytę z Paulem Masvidalem, Virgilem Donatim i Seanem Malonem. Taka muzyka po prostu nie miałaby prawa być słaba, czy "taka sobie". Exivious, pomimo tego, że nie może się pochwalić "wielkimi" nazwiskami nie jest taki. Wręcz przeciwnie.

Moi znajomi dobrze wiedzą, że jestem zagorzałym i oddanym fanem Cynic i jak na prawdziwego fana przystało uważnie śledzę wszlekie poczynania tej grupy oraz jej członków. Kocham Gordian Knot, uwielbiam Monstrosity, o Death chyba nie będę wspominał. Nawet Aeon Spoke wpadło mi w ucho i przez jakiś czas nie chciało wyjść. "Focus", debiutancki album jazzmetalowców z Florydy, jest w mojej ścisłej czołówce jeżeli chodzi o metal i muzykę w ogóle.

Cynic rozpadł się w 1994 roku i myślałem, że reaktywacja raczej nie dojdzie do skutku, ponieważ jeden z założycieli, Jason Gobel, nie zajmuje się już muzyką (poza drugą płytą Gordian Knot, gdzie zaliczył występ gościnny). Poświęcił się karierze naukowej i prowadzi spokojne życie w Oregonie. Jednak moje marzenia stały się rzeczywistością. Cynic powrócił. 2 lata temu pojawiły się pierwsze daty koncertów w nowym składzie. Na gitarze, obok Masvidala, zagrał David Senescu, a na basie Chris Kringel, którego znałem z Portal (post-cynicowego, nie tej zwariowanej grupy z Australii).
Po trasie znowu o Cynic było cicho, ale w końcu dowiedziałem się, że nagrywają następce Focus. Z Seanem Malone na basie (!!!) i Tymonem Kruidenierem na gitarze.
Jak już wspominałem - bacznie śledzę kim są ludzie związani z Cynic, co robią i gdzie grają, więc sprawdzając nowego gitarzyste musiałem natrafić na Exivious.

Tymon Kruidenier, Robin Zielhorst - członkowie "nowego" Cynic, Michel Nienhuis i Stef Broks (Textures) tworzą aktualny skład Exivious. Powstali w 1997, a na koncie mają dwa, trudno dostępne, dema i LP.

Pierwszy raz z ich muzyką zetknąłem się na myspace (a to nowość). Kilka miesięcy przed wydaniem płyty zamieszczono tam jeden, zapowiadający utwór, który był tym czego szukałem, bo większośc liczących się składów grających (death)metal/fusion/progressive/jazz itd. już znałem i byłem głodny czegoś nowego.
"Waves of Thought" to niebanalne, progresywne riffy, dużo rytmicznych akrobacji, ciekawe harmonie, a wszystko to polane gitarowym, fusion sosem i posypane delikatnymi, ambientowymi płateczkami. Z niecierpliwością czekałem, aż debiut (wydany niezależnie) w końcu ujrzy światło dzienne, a gdy się to stało - lada chwila znalazł się w zasięgu moich uszu.

Co mnie uderzyło jako pierwsze przy słuchaniu albumu - produkcja. Jest to materiał, który pokochałby każdy audiofil, bo nie dość, że muzycy są genialni technicznie to uważny słuchacz ma okazje podziwiać ciekawe zabiegi takie jak pierwe solo gitarowe w "Asurim" bardzo szybko balansujące z jednej słuchawki na drugą.
Słuchając tego albumu nieraz przechodziły mnie dreszcze i wracałem do lepszych fragmentów po kilkadziesiąt razy. Riff z "The Path" przed zwolnieniem, świetnie rozłożony na dwie gitary. Pierwsze solo gitary "Waves Of Thought". Riff po wstępie "An Elusive Need". Bębny pod koniec "Asurim". Solówka na Synth-axe w "Embrace The Unknown" - przepiękna, chociaż brzmi jakby ukradli ją z "Atavachron" ;) Takich momentów jest więcej, a pojawiają się nowe z każdym kolejnym przesłuchaniem.
Chwilą wytchnienia od połamanych riffów i jazzowych solówek są dwie części "All That Surrounds". O ile wolniejsze fragmenty w innych utworach wyrzucają nas ponad chmury i zaraz znów zalewa nas fala dźwięków, to te bliźniacze kopmozycje wystrzeliwują raczej w dalsze okolice układu słonecznego. Jedynka bliżej Słońca, dwójka w okolice Plutona. Radzę słuchać na słuchawkach.
Z każdym przesłuchaniem "Exivious" zyskuje i zaskakuje. Nie jest to prosta, przyjemna w odbiorze muzyka. Wymaga od słuchacza uwagi, myślenia, skupienia i jednak pewne obycie z fusion. Osoba, która gitare elektryczną kojarzy tylko z Metallicą i (o zgrozo) Bullet from my Valentine raczej nie dotrwa do końca płyty.

Co byłoby moim marzeniem jeżeli dane mi będzie usłyszeć drugi album Holendrów - chciałbym, żeby skupili się na zrobieniu dłuższego dzieła podzielonego na fragmenty, a nie, jak na debiucie - niezwiązanych ze sobą utworów. Oczywiście wszystko jest spięte bardzo konkretną klamrą brzmieniową i stylistyczną, ale nie obraziłbym się gdybym na następcy "Exivious" dostał na przykład powracający w różnych momentach płyty, charakterystyczny motyw.

"Exivious" jest albumem fusion. I nie chodzi mi nawet o sam gatunek. Jest fuzją twórczości wielu różnych wykonawców, których muzykę kocham i szanuję. Mimo inspiracji słychać, że Exivious ma swój konkretny styl. Słychać również, że materiał dojrzewał przez 12 lat.

9,2/10

Jako ciekawostkę dodam, że Robin (basista) ostatnio przyłączył się do ciekawego projektu o nazwie Blue Man Group

no i tradycyjnie deserek:

Dave Hunter - Secret Mandala

niedziela, 13 grudnia 2009

Shrinebuilder - Shrinebuilder (2009)

Shrinebuilder - Shrinebuilder

/this vision set on me, like dogs on the street/

Gdy jakiś czas temu pojawiły się pogłoski o supergrupie złożonej z takich ludzi jak Scott Kelly (między innymi Neurosis), Al Cisneros (OM, wcześniej Sleep), Scott "Wino" Weinrich (Saint Vitus, Spirit Caravan, Probot), czy Dale Crover (perkusista The Melvins, czy przez krótki okres Nirvany) poczułem, że to będzie coś.

Supergrupom bywa ciężko z powodu wygórowanych oczekiwań publiczności. Do tego dochodzą różnice charakterów zabierających się za takie przedsięwzięcia i pomimo doświadczenia i umiejętności - współpraca bywa męczarnią i wychodzą słabe płyty podpisane wielkimi nazwiskami.
Na szczęście muzyka tworzona przez ludzi ze Shrinebuilder rządzi się swoimi (ciężkimi) prawami. Wierzyłem, że znajdą wspólny język i zrobią poważne, doomowo-stonerowe dzieło godnie reprezentujące 2009 rok, a może nawet całą dekadę(?)

Ten gatunek ma to do siebie, że jest bardzo cienka linia pomiędzy czymś magicznym, co mimo wolnego tempa i nieskomplikowanej budowy wciąga i nie daje o sobie zapomnieć, a między nudnym i przeestetyzowanym graniem dla grania. Na szczęście "Shrinebuilder" nie przekracza tej granicy w żadnym miejscu, trzyma w napięciu, a uważnym słuchaczom podaje na tacy mnóstwo ciekawych brzmień i dodatków.

Zetknąłem się z nimi pierwszy raz na ich myspace jakiś czas przed premierą całego albumu. Zamieszczony tam "Pyramid of the Moon" powalił mnie na kolana. Gitary na tym pływającym brzmieniu w zwrotce za każdym razem sprawiają, że czuję się jakbym stał na jednej z amerykańskich pustyń, patrzył na wschód słońca i wcale nie przejmował się tym, że obok mojego buta prześlizguje się wąż, który bez problemu zabiłby mnie swym zabójczym jadem, i tym, że do najbliższej osady ludzkiej mam jakieś 20km, a swojego Forda zostawiłem w domu.
Przesterowane partie są odpowiednio ciężkie, walcują słuchacza i nie nudzą, a końcówka utworu, z hipnotycznie recytowanym tekstem, mrozi krew w żyłach. Nie miałem wątpliwości, że sięgnę po cały album.

Płytę otwiera utwór "Solar Benediction". Zaczynamy słuchać, wstęp na perkusji, a za chwile ciężki riff przywodzący na myśl starsze płyty wesołej gromadki z Iommim na czele, z nowoczesnym, ale nie nazbyt klarownym brzmieniem. Majstersztyk kompozycyjny - to jak rozwija się druga cześć pokazuje słuchaczowi, że ma do czynienia z ludźmi, którzy na tej muzyce zjedli zęby i wiedzą jakich środków użyć, by dotrzeć do celu. Gdzieś w tle, wyjące, przesterowane, wysokie dźwięki przypominające szum wiatru. Gitara akustyczna. Gongi na koniec dopełniają epicki wręcz charakter i mam przed oczami chłopaków z Nile, którzy zapalili o jednego jointa więcej niż zwykle;) Halo, czy ja właśnie napisałem cały akapit o otwierającym krążek numerze?

Nie martwcie się, nie mam zamiaru opisywać każdego kawałka po kolei, a mógłbym - we wszystkich znajdziemy wiele brzmieniowych niespodzianek, które sprawiają, że "Shrinebuilder" nie jest "nudnym i przeestetyzowanym graniem dla grania", a bardzo przemyślanym, wyważonym i dojrzałym materiałem, z którego aż kipi testosteron. Takie momenty jak bas z kaczką na końcu "The Architect", hipnotyczna melodeklamacja na koniec "The Pyramid Of The Moon", druga połowa "Solar Benediction" i solówka gitarowa na początku "Science Of Anger" zapadają w pamięc nawet po pierwszym przesłuchaniu i sprawiają, że chce się puścić album raz jeszcze. I o to chodzi.

Użyłem wcześniej słowa "dojrzały". Myślę, że jest to najlepiej opisujący tę płytę przymiotnik. Kawał charakternego, ciężkiego, ale pomysłowego i przemyślanego grania z jajami. Muszę wspomnieć o utworze "The Architect", w którym riff po wstępie wg. moich wyliczeń jest na 17/8 i jeżeli chodzi o progresywny metal, to chyba wolę Shrinebuilder, niż Dream Theater.

Ten album ma w dupie, że modne są maski, po 9 osób w zespole, grzywki z pasemkami i skoczne melodyjki. Zakłada na siebie za dużą, flanelową koszulę w kratę, brudne spodnie, ubłocone buty, pali jointa i popijając piwo, bez zbędnych fajerwerków - miażdży. Wielki szacunek.


8,9/10


a może deser? Ian Dingman - Ithaca

[*]

R.I.P. Chuck

a na deser: Diana Sudyka - Anarctic Waters

sobota, 12 grudnia 2009

Slayer - World Painted Blood (2009)

Slayer - World Painted Blood

/Systematic death a phusical fear/psychopathy red, after death gratification!/

Na samym początku napiszę, że jestem wielkim i oddanym fanem twórczości Slayera. Jeff, Tom, Dave i Kerry mocno wpłynęli na mój gust, dzięki nim zrozumiałem o co właściwie chodzi w tej agresywnej i "szatańskiej" muzyce jaką jest metal. Jako dzieciak dobrze trafiłem, bo jest to kapela, która definiowała tę scenę od początku swojego istnienia, a każde ich wydawnictwo do połowy lat '90 było kamieniem milowym, wytyczało nowe trendy i ścieżki, którymi podążali młodzi (i nie tylko) muzycy.
Warto wspomniec, że są też doskonali na żywo. Zabijają i nie biorą jeńców, ale to chyba wszyscy wiedzą.

"Ostatnia płyta Slayera?" pytałem siebie samego z niedowierzaniem, gdy pojawiły się pierwsze pogłoski dotyczące jedenastego długograja kalifornijczyków. Z jednej strony napawało mnie to przerażeniem, bo przecież taki legendarny skład nie może tak po prostu zakończyć działalności. Z drugiej zaś, nachodziła mnie myśl, że może to nie jest złe rozwiązanie - trochę już ze sobą grają, zrobili bardzo dużo dla sceny i może lepiej odejśc w chwale niż nagrywać dwudziestą płytę o krwi, morderstwach i szatanie będąc dobrymi dziadkami dla swoich wnuczków i mając siwe włosy na głowie. Nagrywać tylko dlatego, że domaga się tego audytorium.
W każdym razie ostatnia płyta była w trakcie realizacji, a my, fani, nie mieliśmy wiele do gadania, czy będą dalej grać, czy nie.
Przez jakiś czas o Slayerze było cicho, aż puszczono w internet "Psychopathy Red" - pierwszy utwór, który zapowiadał "World Painted Blood". Leciał u mnie codziennie po kilka razy - nie mogłem uwierzyć, że Kerry i spółka nadal potrafią nagrywac takie numery. Pełne mięsa, krwii, z odpowiednim, miażdżącym tempem i riffami, które swoim legato przypomina "Angel Of Death", chociaż nie jest jego kopią. No i wokal Toma. Po tym utworze byłem pewien, że mają w zanadrzu jeszcze dużo zniszczenia, które umieszczą na płycie. I się pomyliłem.

"World Painted Blood" w końcu pojawiło się na półkach sklepowych. Mimo, że jestem oddanym fanem większości albumów, następca "Christ Illusion" długo czekał, aż się za niego zabiorę. Przyznam, że zniechęcił mnie "Hate Worldwide" umieszczony na myspace. Utwór bez polotu, banalnie prosty, brzmiący jak kopia samych siebie.

Pewnego pięknego wieczoru, pełen optymizmu i z zapasem energii, którą ewentualnie wyzwolę machając głową - rozpocząłem słuchanie.

Pierwsze dźwięki gitar tytułowego utworu sprawiły, że na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech i myśl "TAK! to jest Slayer!". Wchodzi riff. Motoryczna, charakterystyczna perkusja Dave'a i soczyście brzmiący wokal, a ja macham głową i czuję, że Slayer stanął na wysokości zadania i jestem spokojny o zawartośc całej płyty, ale to przecież dopiero początek i wszystko może się zmienic.
I zmieniło się - płyta mniej więcej przy utworze "Hate Worldwide" zaczyna zlewac się w jedną, bardzo podobnie brzmiącą do siebie masę, z której trudno wyodrębnic lepsze momenty. Takie utwory jak "Public Display Of Dismembered", czy "Playng With Dolls" nie wyróżniają się ani energią, ani ciekawymi rozwiązaniami rytmicznymi, ani pomysłowością. Po prostu riffy, poskładane jak klocki lego. Każdy, kto się ze mną nie zgadza powie "stary, przecież to Slayer - czego się spodziewałeś?". Ano tego co prezentują takie utwory jak "Psychopathy Red", czy "Unit 731", bo nie mogę powiedziec, że krążek ten jest pozbawiony dobrych momentów.

/Murder is my future/killing is my future/

Słuchając utworu "Snuff" odniosłem wrażenie, że niektóre momenty "World Painted Blood" zostały zrobione na siłe i brzmią jak jammowanie nastoletnich fanów Slayera, którzy robią dokładnie to co ich idole, tylko trochę gorzej. Wybierają te prostsze riffy na jam, bo z trudniejszymi nie dają sobie rady. I niestety to działa na niekorzyśc, chociaż, jak już wspominałem jest też kilka jaśniejszych momentów jak ostatnie 10 sekund "Psychopathy Red", krótkie, przejście perkusji, gdy cichną instrumenty w refrenie "Unit 731", czy bardzo "ładny" początek "Beauty Through Order".

Podczas słuchania tej płyty cały czas nachodziła mnie myśl "ej, gdzieś to już słyszałem. No tak, to przecież 213. A, to Eyes Of The Insane". Przy Christ Illusion też nasuwały mi się pewne skojarzenia, ale dostaliśmy też trochę nowości, np. "Jihad". Slayer takich utworów wcześniej nie nagrywał. Na "World Painted Blood" dostaliśmy słabą kopię "Jihad" w postaci (najgorszego na płycie) utworu "Human Strain", z którego pierwszy riff jest banalny aż do przesady, a pojedyncze dźwięki gitary na czystym brzmieniu przywodzą na myśl początek wyżej wymienionego "Jihad".

Podszedłem do tego albumu z wielkim entuzjazmem. W końcu to Slayer - prosta, bezkompromisowa, ale łapiąca (wielką owłosioną łapą z pazurami) za jaja kapela. Niestety za każdym razem, gdy słuchałem tego wydawnictwa to przy "Hate Worldwide" zasypiałem i budziłem się przy "Psychopathy Red", po którym też nic ciekawego poza "typowym Slayerem" nie ma.

Byc może gdyby ta płyta wyszła 5 lat temu to pokochałbym ją tak samo mocno jak "Seasons In The Abyss", czy "South Of Heaven", ale wyszła w 2009, zapowiadana jako ostatni album zespołu i niestety nie spełniła moich oczekiwań. Zdaję sobie sprawę jak trudno kapeli takiej jak Slayer nagrac coś nowego i świeżego. Trzeba brac pod uwagę to jak na zmiany stylu reagują sami fani i poziom poprzednich wydawnictw. Nie zmienia to faktu, że zawartośc nie zrobiła na mnie wrażenia. Nawet po kilku przesłuchaniach nie znalazłem tego, za co kocham starsze płyty. Muszę wspomniec o wokalu, bo leży na stronie plusów. Jest pełen werwy, wściekły i brzmi piekielnie dobrze!

Kilku moich znajomych pokochało "World Painted Blood". Nie wiem czy za to, że zawarte w niej dźwięki są natchnione i genialne, czy za to, że to Slayer. Nie mnie to oceniac i pozostaje mi życzyc im miłego słuchania.
Ja podziękuję - jeżeli będę chciał Slayera to włączę "Reign In Blood" i przez 28minut zdemoluję pokój skacząc jak opętany. "World Painted Blood" puszczę potem w tle. Przy sprzątaniu.

6,3/10

i na deser: Pat Kinsella - Super Plumber

piątek, 11 grudnia 2009

W.E.N.A. i Rasmentalism - Duże Rzeczy (2009)

W.E.N.A. i Rasmentalism - Duże Rzeczy

/zrobię wszystko, żeby być wolnym/

Duże osobowości zabrały się za wspólny projekt. Przyznam, że niecierpliwie czekałem na zapowiadane Duże Rzeczy. Całkiem długo, bo pierwsze wieści o tym trio pojawiły się ok. półtora roku temu, a premierę przekładano z miesiąca na miesiąc.
Raper z warszawskiego Marymontu - W.E.N.A., człowiek, spod którego ręki wyszła (chyba moja ulubiona w podziemiu) płyta "Wyższe Dobro" (2007), oraz duet z Lublina - Rasmentalism, twórcy bardzo ciepło przyjętej produkcji "Dobra Muzyka, Ładne Życie" (2008), postanowili połączyć swe siły dla dobra polskiego podziemia. Efekt był dla mnie w pewnym sensie niewiadomą. Wudoe - genialny storyteller z nietypowym, ale charakterystycznym flow + Ras - raper, który wie co to przemyślany panczlajn, zabawa słowem i zajawka + Ment - producent lubujący się w oldschoolowych, funkowych samplach posklejanych na mpc z kompozytorskim wyczuciem. 3 osoby kochające kulturę, które nie robią tego dla pieniędzy czy sławy, które doszły do swojej pozycji na scenie tylko tym, że robią dobrze to co robią.

Czy ludzie z innych miast z nieco odmiennymi stylami dadzą radę podnieść poprzeczkę wyżej niż zrobili to swoimi oddzielnymi albumami?

Przed premierą, na myspace Wudoe pojawiły się (o ile dobrze pamiętam dwa) utwory poprzedzające "Duże Rzeczy". Nie powiem, że powaliły mnie na kolana, ale nie lubię oceniać zanim przesłucham całość.
W końcu nadszedł ten dzień. Ślinianki rozpoczęły nadprodukcję, a ja, z językiem na zewnątrz ( :) ) rozpocząłem słuchanie.

Płyta rozpoczyna się ciekawie - półtorej minuty popisu Menta. Sample z syntezatorów trochę lepszych i szlachetniej brzmiących niż na nowym TPWC ( ;) ) + gospelowe chóry mmm, zapowiada się bardzo dobrze.

Ment odwalił kawał dobrej roboty. Bity są pełne, wypełnione po brzegi samplami żywych instrumentów - dużo dętych ("Żeby Być"), sekcji smyczkowych, gitar, no i klawiszy (utwór "Gwiazdy" !!!), ale nie stroni też od syntezatorów ("Coraz Lepiej"). Płyta jest bardzo spójna muzycznie, co nadaje materiałowi charakteru jako całości. Wszystko wspaniale pachnie audiofilskimi latami '90, ale nie brak też nutki starej, funkowej szkoły. Takich bitów tygryski chcą na polskim, rapowym podwórku, a zalicza ono ostatnimi czasy wielki progres (kto nie wierzy, niech sobie posłucha ostatniego Mesa).
Nie brak skreczy i cutów. Dj Tort w "Chcemy Uciec", Dj Medyk w tytułowym utworze i DBT w Na Wstecznym.

Nie mogę powiedziec, żeby, któryś z mc's przeszedł jakiś niesamowity progres jeżeli chodzi o warsztat techniczny. Nie da się ukryć, że zarówno na "Wyższym Dobrze" jak i na "Dobrej Muzyce, Ładnym Życiu" stał on dosyc wysoko. Wudoe i jego flow niespodzianek nie sprawił, ale Ras w "Żeby Byc" bardzo, bardzo, bardzo mi się podoba, a pierwsze dwa wersy siedzą jak trzeba.

Przechodzę do najważniejszego aspektu płyt rapowych, mianowicie - do warstwy tekstowej. Przede wszystkim, przy pierwszym przesłuchaniu zwróciłem uwagę na dużą ilośc świetnych storytellingów ."Jeden Raz", gdzie króluje W.E.N.A. - jego szesnastka łapie za serce. Majstersztyk porównywalny do "Korytarzy Liceum" z "Wyższego Dobra". Ras nie zostaje w tyle, a utwór "Coraz Lepiej" doskonale o tym świadczy. Oczywiście w tytułowym utworze dostaliśmy bragga, w końcu to reprezentanci podziemia;) Bardzo mocno przemówił do mnie utwór "Żeby Być". Ja też robię wszystko, żeby czuć się wolnym - dogadałbym się z nimi;) Genialna szesnastka Wudoe w utworze "Gwiazdy" - polecam zamknąc oczy i wsłuchac się co mówi. W drugiej części utworu równie wspaniale popisuje się Ment. Goście również bardzo dobrze wypadają, szczególnie Smarkacz, a Tetris niestety trochę mnie zawiódł.

Przeskoczyli wysoko postawioną (imho przez samych siebie) poprzeczkę jeżeli chodzi o polskie podziemie. Płyta jest szczera, czuć w niej miłośc do korzeni, zdrowe podejście (nie)zwykłych chłopaków z innych miast, ale tej samej rzeczywistości, do życia swojego i innych. Pewnie zauważę więcej minusów po setnym przesłuchaniu i myślę, że liczebnik, którego przed chwilą użyłem będzie rekomendacją, dla ludzi, którzy płyty jeszcze nie słuchali. Nie wszystko mam ochotę słuchać aż tyle razy:)

Z płytą jestem na świeżo, więc recenzja może jest pisana pod wpływem zauroczenia, ale nie wiem co zarzucic temu materiałowi. Jest bardzo spójny tekstowo, muzycznie i style obydwu mc's bardzo do siebie pasują. Mam nadzieję, że to nie ostatni projekt tego trio. Spodziewałem się dużych rzeczy i dostałem je - z nawiązką.

8,7/10

a na deser:

Tyler Stout - Isle of Bestemor

czwartek, 10 grudnia 2009

I

Witam,

mam na imię Adrian, mówią na mnie Adi (whoa), albo znają mnie jako shm. Mam 18 lat, kocham sztukę i z powodu nadmiaru wolnego czasu postanowiłem trochę się otworzyć.
Postaram się tutaj recenzować i polecać muzykę, ale nie tylko:)

Możecie spodziewac się muzyki bardzo różnej, gdyż jestem PONAD PODZIAŁAMI.

Wierzę, że będziecie chcieli mnie czytać i pozostaje mi obiecać jak najczęstsze aktualizacje:)

Pozdrawiam,
trzylitery