niedziela, 13 grudnia 2009

Shrinebuilder - Shrinebuilder (2009)

Shrinebuilder - Shrinebuilder

/this vision set on me, like dogs on the street/

Gdy jakiś czas temu pojawiły się pogłoski o supergrupie złożonej z takich ludzi jak Scott Kelly (między innymi Neurosis), Al Cisneros (OM, wcześniej Sleep), Scott "Wino" Weinrich (Saint Vitus, Spirit Caravan, Probot), czy Dale Crover (perkusista The Melvins, czy przez krótki okres Nirvany) poczułem, że to będzie coś.

Supergrupom bywa ciężko z powodu wygórowanych oczekiwań publiczności. Do tego dochodzą różnice charakterów zabierających się za takie przedsięwzięcia i pomimo doświadczenia i umiejętności - współpraca bywa męczarnią i wychodzą słabe płyty podpisane wielkimi nazwiskami.
Na szczęście muzyka tworzona przez ludzi ze Shrinebuilder rządzi się swoimi (ciężkimi) prawami. Wierzyłem, że znajdą wspólny język i zrobią poważne, doomowo-stonerowe dzieło godnie reprezentujące 2009 rok, a może nawet całą dekadę(?)

Ten gatunek ma to do siebie, że jest bardzo cienka linia pomiędzy czymś magicznym, co mimo wolnego tempa i nieskomplikowanej budowy wciąga i nie daje o sobie zapomnieć, a między nudnym i przeestetyzowanym graniem dla grania. Na szczęście "Shrinebuilder" nie przekracza tej granicy w żadnym miejscu, trzyma w napięciu, a uważnym słuchaczom podaje na tacy mnóstwo ciekawych brzmień i dodatków.

Zetknąłem się z nimi pierwszy raz na ich myspace jakiś czas przed premierą całego albumu. Zamieszczony tam "Pyramid of the Moon" powalił mnie na kolana. Gitary na tym pływającym brzmieniu w zwrotce za każdym razem sprawiają, że czuję się jakbym stał na jednej z amerykańskich pustyń, patrzył na wschód słońca i wcale nie przejmował się tym, że obok mojego buta prześlizguje się wąż, który bez problemu zabiłby mnie swym zabójczym jadem, i tym, że do najbliższej osady ludzkiej mam jakieś 20km, a swojego Forda zostawiłem w domu.
Przesterowane partie są odpowiednio ciężkie, walcują słuchacza i nie nudzą, a końcówka utworu, z hipnotycznie recytowanym tekstem, mrozi krew w żyłach. Nie miałem wątpliwości, że sięgnę po cały album.

Płytę otwiera utwór "Solar Benediction". Zaczynamy słuchać, wstęp na perkusji, a za chwile ciężki riff przywodzący na myśl starsze płyty wesołej gromadki z Iommim na czele, z nowoczesnym, ale nie nazbyt klarownym brzmieniem. Majstersztyk kompozycyjny - to jak rozwija się druga cześć pokazuje słuchaczowi, że ma do czynienia z ludźmi, którzy na tej muzyce zjedli zęby i wiedzą jakich środków użyć, by dotrzeć do celu. Gdzieś w tle, wyjące, przesterowane, wysokie dźwięki przypominające szum wiatru. Gitara akustyczna. Gongi na koniec dopełniają epicki wręcz charakter i mam przed oczami chłopaków z Nile, którzy zapalili o jednego jointa więcej niż zwykle;) Halo, czy ja właśnie napisałem cały akapit o otwierającym krążek numerze?

Nie martwcie się, nie mam zamiaru opisywać każdego kawałka po kolei, a mógłbym - we wszystkich znajdziemy wiele brzmieniowych niespodzianek, które sprawiają, że "Shrinebuilder" nie jest "nudnym i przeestetyzowanym graniem dla grania", a bardzo przemyślanym, wyważonym i dojrzałym materiałem, z którego aż kipi testosteron. Takie momenty jak bas z kaczką na końcu "The Architect", hipnotyczna melodeklamacja na koniec "The Pyramid Of The Moon", druga połowa "Solar Benediction" i solówka gitarowa na początku "Science Of Anger" zapadają w pamięc nawet po pierwszym przesłuchaniu i sprawiają, że chce się puścić album raz jeszcze. I o to chodzi.

Użyłem wcześniej słowa "dojrzały". Myślę, że jest to najlepiej opisujący tę płytę przymiotnik. Kawał charakternego, ciężkiego, ale pomysłowego i przemyślanego grania z jajami. Muszę wspomnieć o utworze "The Architect", w którym riff po wstępie wg. moich wyliczeń jest na 17/8 i jeżeli chodzi o progresywny metal, to chyba wolę Shrinebuilder, niż Dream Theater.

Ten album ma w dupie, że modne są maski, po 9 osób w zespole, grzywki z pasemkami i skoczne melodyjki. Zakłada na siebie za dużą, flanelową koszulę w kratę, brudne spodnie, ubłocone buty, pali jointa i popijając piwo, bez zbędnych fajerwerków - miażdży. Wielki szacunek.


8,9/10


a może deser? Ian Dingman - Ithaca

5 komentarzy:

  1. no powiem Ci, że "Pyramid of the Moon" znam już chyba na pamięć, ale całej płyty jeszcze nie zdążyłam przesłuchać. po tak pozytywnej recenzji uczynię to niezwłocznie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba muszę więcej palić, bo samo picie piwa - ile bym w siebie nie wlewał - jakoś nie może uczynić mnie wirtuozem..

    Ale to przyjemna recenzja i chyba sprawdzę muzę. Nie ukrywam, że dość szybko przesyciłem się tego typu graniem - dokładnie tak jak piszesz, często tego typu projekty to sam styl i nic więcej. To dość ograniczona estetyka i trzeba mieć talent i wyczucie, żeby wycisnąć z niej jeszcze coś ciekawego, a nie tylko powielać to co już było. Zobaczymy;)

    OdpowiedzUsuń
  3. chciałbym zapolemizować z ostatnim akapitem. może mam skrzywioną optykę, ale wydaje mi się, że na "nudne i przeestetyzowane granie dla grania" (nota bene - celne) opisywane jako "jedziesz przez nowy meksyk swoim zdezelowanym chevroletem" też jest jakaś, coraz bardziej irytująca, moda. natomiast dziewięciu panów w maskach to nie widziałem od dawna. ale może właśnie to kwestia optyki.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiesz, nie znam się na modzie:P Ale wysypu rzeczy typu Bullet From My Valentine, czy DevilDriver trudno nie zauważyc.
    Akurat jeżeli chodzi o tę płytę to nie jest to moda - ci goście robią to od 20 lat:)

    OdpowiedzUsuń
  5. No ten klimat bardziej do mnie przemawia niż Sleyer i tego sobie posłucham jeszcze dzisiaj przy odrobinie szczęścia.

    OdpowiedzUsuń